Cóż, Almodovar wypracował sobie pewien schemat robienia filmów i chwała mu za to, że trzyma się go tak konsekwentnie. Niemniej, "Wszystko o mojej matce" arcydziełem w mojej ocenie nie jest. Jak zwykle mamy tu do czynienia z analizą kobiecej psychiki, znowu fabułę stanowi subtelna, delikatna historia, a przez ekran znów przewijają się transwestyci i prostytutki - stąd cały obraz jest charakterystyczny dla wyżej wspomnianego reżysera.
Niemniej, mam dziwne wrażenie, że produkcja ta próbuje opowiadać coś, co samo w sobie jest nieco... płýtkie. No właśnie, Po obejrzeniu "Volvera" czy "Złego wychowania" czułem, że wszystko tam jest przerysowane, trochę absurdalne, ale w swej karykaturalności niesamowicie autentyczne. Almodovar potrafił tam stworzyć własny Wszechświat, nieco inny od naszego, ale było to uniwersum niezwykle spójne i przekonujące. Tutaj mu się tu nie udało. Historia jest zbyt uczuciowa, emocjonalność przekracza tu pewne granice, przez co bohaterki, ze swym wybujałym życiem psychicznym po prostu nie budzą sympatii. Obraz jest też długi. Dwie godziny emocjonalnego ekshibicjonizmu na ekranie to jednak trochę za dużo, zwłaszcza, że wymaga to też pewnego (niemałego) wysiłku od widza.
Nie znaczy to, że film jest zły! Absolutnie. Po prostu spodziewałem się po nim więcej. Być może za dużo - stąd pewne rozczarowanie. Niemniej, sam w sobie warty jest obejrzenia. Na metafizyczne uniesienie i katharsis nie ma jednak co liczyć.